Jak przystało na grzeczną i stateczną "słomianą wdowę" wieczór spędzam
z Wami - drogie bloggowe koleżanki :)
Oglądam, przeglądam, zaglądam, wzdycham, zachwycam się, zazdroszczę niejednokrotnie ;)
Cuda, cuda, cuda piękne u Was , moje miłe!
Pochłonięta bloggowym światem nie dostrzegam prawie nic dokoła mnie,
ale... słuch mam dobry i co chwila dobiega do mnie dziwny odgłos!
raz, drugi, trzeci...
W końcu zaczęłam się rozglądać i... zamarłam!
Nie wiem, czy z zachwytu, czy z przerażenia, czy też z obu przyczyn naraz :)
Na ścianie siedział ON... (może to Ona, ale jako baba wolę ON-ego)
Pędem poleciałam po słoik i drżącymi rekami złapałam gościa,
jednocześnie uważając, żeby go nie uszkodzić!
Pietra miałam jak cholera, bo gdyby skoczył
- słoik poleciałby w powietrze, potem z hukiem pewnie by się roztrzaskał o ziemie,
a ja... z krzykiem uciekałabym na oślep przed siebie!!!
Ha, ha, ha, ale ze mnie bohaterka
- "malutkiego" 10-centymetrowego świerszcza się boi!
Zdjęcia kiepskie, bo na szybko i ciemno już,
a poza tym zielony gość nie chciał pozować i cały czas łaził....